Przed przyjechaniem do Ekwadoru nie mieliśmy o nim zbyt wielu informacji. W Polsce jest on głównie znany z wysp Galapagos, na których odwiedzenie nie mieliśmy wystarczających funduszy. Spotkani przez nas podróżnicy również nie przekazali nam o nim zbyt wielu informacji. Pewne było po, że jest tam dużo ptaków, bananów i piaszczystych plaży. Po kilku miesiącach spędzonych w górach oraz na brzydkim wybrzeżu Peru te ostatnie szczególnie nas kusiły.
Pierwszą noc na wybrzeżu spędziliśmy na całkiem miłym campingu tuż przy plaży w surferskiej miejscowości Montanita. Nie dane nam było zaznać słynnego klimatu tego miejsca, gdyż sezon właśnie się skończył, a miasto opustoszało. Nie zrażeni tym (i tak z dziećmi „tego klimatu” za bardzo byśmy nie zaznali) po wieczorku filmowym (film wyświetlony został na prześcieradle rozwieszonym na naszej markizie) i ciepłej tropikalnej nocy udaliśmy się na północ w poszukiwaniu dzikich pięknych plaż.
Nie ma jednak nic gorszego, jak życie wyobrażeniami niepopartymi rzetelnymi informacjami. Chociaż droga wzdłuż wybrzeża była krajoznawczo piękna to niestety zamiast pięknych dzikich plaż zaleźliśmy plaże z …dzikimi śmieciami. Ilość odpadów w tych pięknych, choć dalekich od naszych wyobrażeń, miejscach była przerażająca. Wiadomym jest, że morze może wyrzucać odpady na brzeg, jednak ta ilość i rodzaj śmieci nie pochodziły z morza. Nie chciałabym niesprawiedliwie ocenić Ekwadorczyków, ale patrząc na ich domy, obejścia i miejsca spędzania wolnego czasu muszę stwierdzić, że często niestety nie dbają o przestrzeń wokół siebie.
Po kilku godzinach poszukiwań, zjedzonym objedzie w miejscu obserwacji wielorybów (tych jednak nie odnotowaliśmy) zdecydowaliśmy się na nocleg nieopodal wioski Liguiqui. Jak na tę okolicę było to miejsce czyste i pozwoliło na chwile beztroskiej zabawy nad oceanem, obserwacji nie spotykanych przez nas wcześniej zwierząt (m.in. krabów pustelników) i obserwacji pływów oceanu. Okazało się również najlepszym w okolicy – kolejnego dnia bezskutecznie próbowaliśmy znaleźć alternatywę.
Po dwóch dniach plażowania kontynuowaliśmy poszukiwania umilając sobie podróż przepysznymi posiłkami – krewetkami, homarem (tu w cenie krewetek), a na deser – domowymi lodami. Była to przyjemna odskocznia od zaplanowanej diety bananowej.