Niesamowite jest to, jak w Ameryce Południowej widoczne są naturalne granice miedzy państwami. Po suchym wybrzeży Peru zieleń Ekwadoru była dla nas wspaniałą niespodzianką. Nie była to jednak zwykła zieleń, a wielkie plantacje bananów. Znajdowaliśmy się w światowym królestwie bananów. Tam gdzie kończył się las bananów zaczynała się dżungla, choć nie wiem czy to określenie dla tych lasów jest właściwe.
Pierwsze plantacje bananów były zakładane w Ekwadorze w XIXwieku. W latach 70-tych XX wieku kraj ten był uważany za republikę bananową i to one były jego głównym towarem eksportowym. Dziś, po odkryciu i rozpoczęciu wydobycia ropy w Oriente, sytuacja wygląda trochę inaczej, ale to wciąż te owoce stanowią ważną część gospodarki.
Po pierwszym noclegu w korycie rzeki, w drodze do której przejechaliśmy dość sporego węża, obraliśmy kierunek-ocean, w nadziei na piękne plaże z jeszcze piękniejszym zielonym wybrzeżem. Po drodze zatrzymaliśmy się w sklepie na małe zakupy w Guayaquil. Miasto choć nieciekawe turystycznie, to swoim bogactwem i poziomem życia jego mieszkańców bardzo przypomniało nam Urugwaj. Niestety, ceny w sklepie były jeszcze wyższe niż urugwajskie – koszt paczki płatków kukurydzianych rzędu 20zł lekko nas zaskoczył. Cóż – trzeba będzie przejść na ostrą dietę bananową😊
Przyznam, że do tej pory kupowane na ulicy banany na tym kontynencie były najlepsze i najsłodsze jakie wżyciu jadłam. Nic dziwnego – te dostarczane do Polski zrywane są z drzewa jeszcze zielone i dojrzewają dopiero na półkach sklepowych bez równikowego słońca. Pierwsze miejsce w rankingu jednak zajęły te zrywane prosto z palmy w Manu. Ich słodycz była wręcz powalająca. Ulubione przez nas małe banany Sawik nazywał je „małymi snickersami” – idealne określenie zarówno ze względu na wielkość jaki ich słodycz. Ponadto w Boliwii jedliśmy pyszną ich czerwoną odmianę, a na niejedną kolację przyrządzaliśmy sobie frytki bananowe – czyli ich smażoną specjalną odmianę (platanos verde).
Przy północnym wybrzeżu Peru (w drodze do Mompiche) mieliśmy okazje jeść empanady (rodzaj pieczonych „pierogów” popularnych w całej Ameryce Południowej) z ciasta bananowego oraz przepyszne grillowane banany z serem, zawijane w liście bananowca.
Banany kupuje się tu w dużych ilościach. Taka kiść, kosztowała nas 1 dolara. Problem pozostaje jedynie z szybkim spożytkowaniem takiej ilości – tu z pomocą przyszedł nam mój prezent od Świętego Mikołaja, czyli blender ładowany na USG, za pomocą którego Sawik kilka razy dziennie przyrządzał nam słodkie jak argentyńskie dulce de leche (kajmak) koktajle.
Dietę bananową urozmaicaliśmy sobie najsłodszymi ananasami, które przeciwnie do tych jedzonych w Polsce, nie uczulały nas, papają i różnymi innymi owocami o nieznanych dla nas wcześniej nazwach.
Arbuzy i pomidory jednak dużo lepsze są na Bałkanach – ach te bałkańskie tomatki…
I tą mnogością owoców i przepiękną zielenią przywitał nas Ekwador.