4 dni w Limie – 4 najbardziej przygnębiające dni dotychczasowej podróży. Poprzednie miesiące spędzaliśmy raczej w promieniach słońca, bardzo rzadko, a jeśli już to na bardzo krótko, zachodziło ono za deszczowe chmury. Nawet najgorszą zimną noc łatwiej jest przeżyć, jeśli rano można być pewnym ciepłego słoneczka. Pomimo, że na półkuli południowej panuje późna jesień/wczesna zima, to jednak jesteśmy w strefie tropikalnej, nasze nadzieje więc wobec pogody nad wybrzeżem były wygórowane i może dla tego zawód jaki nas spotkał – był ciężki do przełknięcia.
Panamericana prowadząca do Limy, zarówno od południa jaki od północy ciągnie się wzdłuż pustynnych, smutnych i biednych terenów. Pozwana to już wejść w odpowiedni nastrój przed wizytą w stolicy Peru, w której zastała nas mgła, z lekkimi opadami deszczu i utrzymywała się do końca naszego pobytu (prognozy codziennie przewidywały słonce). Niestety nie mogliśmy go skrócić ze względu na konieczność przeprowadzenia serwisu naszego samochodu.
W Limie odwiedziliśmy zarówno jedną z najbogatszych dzielnic tego miasta – Miraflores, jaki jedna z biedniejszych i bardziej niebezpiecznych – San Luis (mieści się tam warsztat specjalizujących się w naprawie Land Roverów). Wizyta w jednej i drugiej była bardzo przygnębiająca – brud, bieda, nieład i kraty nawet w aptekach bardzo kontrastowały z drogimi hotelami i luksusowymi autami stojącymi w strasznych korkach.
W czasie naprawy naszego samochodu wybrałam się na spacer z dziećmi do „metra” (raczej pociągu, które z nieznanych mi powodów nazywa się metrem), a dalej w kierunku starego miasta. Drugi raz podczas naszej wyprawy czułam się…niepewnie. Nie było ewidentnej sytuacji zagrożenia, ale wszechobecne kraty, ochroniarze w kamizelkach kuloodpornych w prawie każdym sklepie, zaskoczone spojrzenia policjantów na widok obcokrajowczyni z dziećmi spacerującej po ulicy – wszystko to nie budziło poczucia bezpieczeństwa oraz kontrastowało z pięknymi odrestaurowanymi kamienicami starego miasta i wypielęgnowanymi rabatkami Plaza de Armas.
Zdjęć nie zrobiłam dużo z obawy przed utratą aparatu oraz silną potrzebą kurczowego trzymania dzieci. W drodze powrotnej pomimo korków, sporą jej część zdecydowałam się odbyć autobusem, aby uniknąć niepotrzebnych nerwów. Spacer, choć pouczający, nie wygenerował u nas chęci dalszego odkrywania miasta. Po dość ciekawej nocy spędzonej w Warsztacie, następnego dnia o 16 udało nam się odebrać auto. Czym prędzej udaliśmy się w podróż na północ – aby jak najszybciej opuścić to smutne miasto. Kiedy na jego obrzeżach Andrzej stwierdził, że z autem nie jest wszystko w porządku z przerażeniem pomyśleliśmy o konieczności powrotu. Zaryzykowaliśmy jednak i pojechaliśmy dalej. Po kilkudziesięciu kilometrach na szczęście okazało się, że w aucie wszystko się ułożyło i decyzja o niewracaniu do warsztatu była dobra.