Po wizycie w Parku Narodowym Sajama skierowaliśmy się w kierunku stolicy Boliwii – La Paz. Nie spodziewaliśmy się, że to miasto jest tak fenomenalne! Ale po kolei – trasa około 270km z Sajamy do La Paz przebiega przez Altipano, głównymi drogami, które jak się okazało są świetne. Nasza prędkość przelotowa (90-100km/h) zostaje z łatwością osiągnięta. Cytując klasyka „Pociąg tory łyka, czas się nie dłuży, zbliża się szybko kres podróży”.
Po drodze zjadamy w knajpie danie z lamy. Lokalna potrawa z departamentu Oruro, która nazywa się Charquean. Mięso jest postrzępione i mocno przypieczone a wyrazisty smak zapewnia ostra salsa dołożona do dania. Zjadamy, ale myślami już jesteśmy w La Paz. Udało nam się wynająć apartament przez Airbnb, w którym planujemy spędzić dwa dni. Po objedzie droga mija na szybko, po godzinie docieramy do przedmieść stolicy Boliwii. Wszędzie przedzierają się „busiki” wożące lokalesów i służące za transport publiczny. Chaos na drodze odczuwamy od pierwszej chwili, choć jest niedziela. Boimy się pomyśleć co będzie jak trafimy na komunikacyjny szczyt. Jedziemy przez ciasne uliczki ufając w 100% nawigacji, która prowadzi nas przez dziwne okolice. W pewnej chwili docieramy na skraj przepaści – przed nami ukazuje się obłędny widok – miasto w całej okazałości wyrasta przed nami w dole. La Paz położone jest w dolinie. Górna jego część leży na ponad 4000m n.p.m. i z tej strony zaczynamy zjazd. Nasze mieszkanie leży po drugiej stroni miasta. Wąskimi, zatłoczonymi serpentynami zjeżdżamy w dół, z każda minutą czując jak nasze szczęki opadają niżej. Trzymilionowe miasto u naszych stóp wciśnięte w dolinę tak niedostępną, że aż trudno uwierzyć, ze ktoś chciał tu założyć osadę, która rozrosła się do takich rozmiarów. Każda wolna przestrzeń wydaje się być zagospodarowana, jeśli tylko nie jest zupełnie pionowa. Nad głowami śmigają wagoniki kolejek linowych, które są najlepszą formą transportu publicznego w La Paz, a w oddali widać ośnieżone szczyty gór.
Mamy problem, żeby przedrzeć się na drugą stronę miasta, dlatego, że część dróg jest zamknięta a nawigacja oczywiście o tym nie wie. Okazuje się, że przyczyna jest dość prozaiczna – osuwisko. Część ulic oraz domów, podobno wybudowanych w tym miejscu nielegalnie, osunęła się z ziemią cztery dni przed naszym przyjazdem. Katastrofa budowlana zabrała mieszkanie wielu rodzinom a władze postanowiły dla nich zorganizować tymczasowe miasteczka namiotowe.
Do mieszkania docieramy z trudnościami – nasze mapy są bezsilne wobec chaosu La Paz. Często prowadzą do zamkniętych ulic i musimy krążyć, aby znaleźć alternatywną drogę. W dodatku nasza ulica została źle oznaczona na mapie i musieliśmy krążyć, aby wreszcie wrócić do skrzyżowania, gdzie od początku myśleliśmy, że jest nasze mieszkanie. Blok, w którym mieszkamy jest nowy, ale wygląda jakby miał z 50 lat. Zbudowany z cegły, nieotynkowany. Gaz jest jeszcze niepodłączony, a WiFi od sąsiada. Nie szkodzi! Widok na miasto jest piękny a komfort nocowania w czterech ścianach rzadko nam się nadarza.
La Paz nas zauroczyło. Rano od razu idziemy do stacji kolejki linowej, aby nacieszyć się widokami z góry. Jeździmy kolejkami „w te i nazad” przez pół dnia, docieramy do El Alto – wyżej położonej dzielnicy. Zjeżdżamy do Centrum, aby odwiedzić dość mocno przereklamowany targ czarownic i po nocy wracamy do domu.
Kolejny dzień mija nam na słodkim lenistwie i czasie dla dzieci. Zabieramy je, po leniwym poranku, na salę zabaw, która może spokojnie dorównać standardom europejskim i lody. Wracamy wcześniej i cieszymy się domem, który mamy przez chwilę z czterech ścian i dachu.
Kolejny dzień mija nam pod znakiem korków – rano dość sprawnie pakujemy się i choć Kaja urywa kran nabierając wody na dole (ach to nowe budownictwo), a Antek spędza chwilę u fryzjera to już około południa ruszamy w stronę Yungas – prowincji położonej poniżej Altiplano, gdzie mamy nadzieję zaznać trochę ciepła.