Wybór środka transportu na długą wyprawę to poważna sprawa. Podobnie jak jego przystosowanie i przygotowanie. W naszym wypadku decyzja była dość oczywista, że pojedziemy Land Roverem Discovery, tym który akurat stał w naszym garażu. Auto z założenia idealne do takich podróży:
- Prosta konstrukcja (łatwa do naprawiania)
- Brak elektroniki, której awaria uniemożliwiłaby dalszą jazdę (immobiliser wywalony, mechaniczna pompa wtryskowa, brak zbędnych gadżetów)
- Stały napęd na cztery koła, bardzo dobre właściwości terenowe
- W miarę komfortowe wnętrze (w porównaniu np. do Defendera)
- Wydajna klimatyzacja
Auto posiada też oczywiście plusy ujemne.
Cud brytyjskiej myśli technicznej dostarcza wielu wrażeń, wśród nich:
- Wkurzających problemów natury elektrycznej
- Wszechobecnej rdzy
- Głupawych usterek, które trafiają się często, ale zazwyczaj nie powodują unieruchomienia auta.
Mówi się, że Land Rover nigdy nie jest do końca popsuty, ale też nigdy nie jest całkiem sprawny.
Auto kupiłem w 2017r. od kolegi z Forum o landroverach. Auto z dobrą historią serwisową, naprawiane w sensownym warsztacie z przebiegiem 250 000km. Rok produkcji 1997. Przedostatni rok pancernego, analogowego 300Tdi.
Poprzedni właściciel wykonał kawał dobrej roboty przygotowując samochód do offroadu, ale na taką wyprawę to jeszcze za mało. Na początek elektryka – dołożony został drugi akumulator wraz z separatorem, który umożliwia rozłączenie instalacji fabrycznej i hotelowej na czas postoju. Dzięki temu wszystkie dodatkowe odbiorniki prądu nie powodują rozładowania akumulatora rozruchowego. Auto dostało także wyciągarkę i nowe halogeny oraz koła – moje ukochane felgi (zwane również borbetami) oraz opony BFG All Terrain w odpowiednim do podniesionego zawieszenia rozmiarze 235/85/16.
Kolejne kroki to przystosowanie auta do mieszkania w nim – namiot dachowy, lodówka, instalacja wodna (zbiorniki, pompka oraz kran). Dołożony został także rozkładany stolik na tylnej klapie bagażnika oraz zabudowa części ładunkowej. Zabudowa to podstawa dobrego pakowania auta. Najlepiej gdy ma trzy poziomy – poziom najwyższy na lekkie rzeczy biwakowe, poziom środkowy na „masę” ubrań i innych bezsensownych „przydaśków” zapakowanych tylko po to, żeby się o nie potykać, oraz poziom dolny – lodówka, kambuz, najcięższe rzeczy (części zapasowe) oraz woda.
Serwis przed wyjazdem obejmował remont blacharski (disco zostało nadgryzione zębem czasu) a także wymianę wielu wyeksploatowanych elementów (np. pompa vacum, obudowa rozrządu, amortyzatory, opony itp). Ze względu na to, że w to auto od lat płynęła szerokim strumieniem kasa nie zostało ono rozłożone na czynniki pierwsze i „zregenerowane” w całości. Na koniec zostało przystosowanie auta do tej konkretnie wyprawy – wstawienie odpowiedniej kraty oddzielającej przedział pasażerski od bagażnika, dołożenie zbiorników na wodę, założenie markizy oraz paru innych drobiazgów.
Niestety okazało się, że auto pod spodem już nie wygląda tak idealnie, za czasów któregoś z poprzednich właścicieli zostało niefachowo połatane (dosłownie) przy pomocy kawałków blachy, przynitowanych na rdzę i zapaćkanych. Stare Disco w specyficzny sposób ulega 'biodegradacji’ – na wierzchu aluminiowe poszycie wygląda pięknie, pod spodem często brakuje kawałków podłogi, pękają mocowania nadwozia do ramy, znikają nadkola. W ostatnim etapie agonii „ruda” dopada ramę, choć nie zawsze jest to regułą.
Sposób łatania na nity jest znany w Urugwaju i stosowany na przykład w naprawie błotników od Serii II.
Na całe szczęście w naszym wypadku stan rozkładu auta nie był jeszcze przesadnie zaawansowany a remont przebiegł dość sprawnie (wielki szacunek dla ECC i ich Blacharza za dotrzymanie terminu, bo już myślałem, że nie zdążymy).
Na deser zostało założenie nowego zderzaka od MP4x4 z uchwytem na koło zapasowe, hi-lifta oraz kanister na paliwo oraz dorobienie paru gadżetów.
Auto tuż po Świętach zawiozłem do Hamburga, gdzie zostało nadane w formie „RORO” (Roll On – Roll Off) na statek Grande Nigeria w rejsie do Montevideo. Czekamy na odbiór po drugiej stronie wielkiej wody.